Po przebytym na początku 2019 roku kursie lawinowym boję się zimy w Tatrach. Jednak z racji tego, że piękno ośnieżonych szczytów wali w głowę jak zimny szampan, obiecaliśmy sobie, że przynajmniej jedno takie wyjście rocznie zaliczymy. W tym roku padło na Czerwone Wierchy.
Do Kir dojeżdżamy chwilę po 5:00 rano. Na parkingu nie ma jeszcze nikogo z obsługi, nie mamy więc jak zapłacić. Zmieniamy buty, zarzucamy plecaki na plecy i ruszamy w prostym jak strzała zielonym szlakiem dnem Doliny Kościeliskiej.
Mimo tego, że słońce nie wstanie jeszcze prawie przez dwie godziny, nie używamy sztucznego światła - śnieg rozjaśnia noc dostatecznie, żebyśmy mogli trzymać się prostej i szerokiej drogi, a na Cudakowej Polanie trafili w pnący się delikatnie do góry czerwony szlak. Czołówki zapalamy dopiero po przekroczeniu mostku nad Miętusim Potokiem i wejściu w las, zaraz za miejscem gdzie czerwony szlak odłącza się od czarnego.
Świt zastaje nas chwilę przed Piecem (gdzie zakładamy raki), a to znaczy, że tempo mamy nieciekawe, i jeśli dalej tak pójdzie, to możemy nie zdążyć zejść przed zmrokiem. Póki co jednak mocniej martwi nas bardzo mocna mgła, przez którą widoczność ogranicza się do raptem kilku metrów. W tym miejscu spotykamy już pierwszych schodzących - niektórzy na wschód słońca weszli na Ciemniak, i mimo planów przejścia reszty Wierchów zawrócili, inni nie dotarli nawet do szczytu z powodu wiatru i zamieci. Staramy się nie przejmować tymi katastroficznymi relacjami, i sprawdzić warunki osobiście - pogoda w górach zmienia się na tyle szybko, że nie ma sensu polegać na ocenie osób trzecich.
Na potwierdzenie nie musimy dużo czekać - chwilę po wyjściu ponad linię lasu, w połowie drogi do szczytu Chudej Turni chmury przed nami rozstępują się odkrywając szczyt Giewontu na tle pięknego, błękitnego nieba. Chwilę później pomiędzy warstwami chmur błękitne niebo widać także od strony Doliny Chochołowskiej. Dodaje nam to tak potrzebnych w tej chwili sił na ostatnie, mordercze podejście na Ciemniak.
Na szczycie stajemy po trochę ponad 5 godzinach, znaczy to, że tempo mamy dużo gorsze niż szlakowe 4:45 (nie jest to dobry wynik nawet, jeśli przyjmiemy, że szacunki te robione są dla warunków letnich). Kilkuminutowy odpoczynek, energetyczny batonik i ostatni łyk herbaty (bo woda już się nam skończyła) pozwalają odpędzić psychiczne załamanie i chęć powrotu, a wyłaniające się z chmur szczyty Bystrej i Wołowca, a z drugiej strony Krywania pomagają nam znaleźć tak potrzebną w tej chwili motywację. Podejmujemy decyzję o kontynuowaniu szlaku - piękną, skalną sylwetkę Krzesanicy widać już na tyle blisko, że głupstwem byłoby nie spróbować.
Prowadzący zakosami kamiennych schodów letni wariant wejścia na najwyższy z Czerwonych Wierchów pogrzebany jest pod grubą warstwą śniegu. Wariant zimowy pnie się niemalże pionowo do góry w bezpiecznej odległości od przepaści, czasem lawirując pomiędzy krzewami i kamieniami oblepionymi fantazyjnymi lodowymi skorupami. Podejście nie zajęło nawet pół godziny, jednak chwilę po osiągnięciu wierzchołka zaczynamy czuć się jak w popsutej grze z wyłączonymi teksturami - mgła zabiera nam wszystko.
Na domiar złego szlak w tym miejscu nie został jeszcze przetarty. Torujemy w śniegu do kolan przez około 40 minut, po czym mgła delikatnie odpuszcza i na szczycie Małołączniaka dosięgają nas promienie słońca. Strzelamy kilka zdjęć pod tabliczką i schodzimy dalej. Dotarcie do Kopy Kondrackiej, na której byliśmy 4 miesiące wcześniej, w letnich warunkach nie powinno zająć więcej niż pół godziny. My idziemy jednak ponad dwukrotnie dłużej - zarówno przez zmęczenie, jak i przez silny wiatr, gęstą mgłę i nieprzetarty szlak.
Na szczycie Kopy spotykamy kilka grup turystów, od których dowiadujemy się, że zejście z Przełęczy pod Kopą jest tak zasypane, że nie udało im się go znaleźć, wracają więc aby przejść przez Kondracką Przełęcz. Trochę zaburza to nasz początkowy plan, ale z drugiej strony podchodziliśmy tamtym szlakiem w lecie, uznajemy więc, że nie ma tego złego, co na dobre by nie wyszło, i ruszamy w stronę Giewontu. Dwie i pół godziny później, w schronisku na Hali Kondratowej dowiemy się też, że mniej więcej w czasie, w którym podjęliśmy tę decyzję, w okolicach zielonego szlaku zeszła lawina, zabijając jednego turystę, dwóch kolejnych trzeba było wieczorem sprowadzać z przełęczy.
Do schroniska dochodzimy około 15:30, po prawie 10 godzinach marszu. Pijemy zimową herbatkę, jemy frytki, i ruszamy w stronę Kuźnic, skąd taksówką wracamy po samochód na parking do Kir. W pokoju meldujemy się przed 19:00, gdzie padamy nieprzytomni praktycznie natychmiast. Była to bez wątpienia najcięższa, ale i najbardziej satysfakcjonująca wyprawa tego roku.
Komentarze