Sławomir to jest kawał chłopa. I wbrew temu, że śpiewał o “miłości, miłości w Zakopanem” - to ze Smokowca, i reszty południowych, podtatrzańskich miejscowości widać go najlepiej.
Flixbus (który z uporczywością maniaka cały czas nazywam Polskim Busem) wyjeżdżający po 17 z Warszawy w kierunku Budapesztu, był najwspanialszym odkryciem sezonu wiosennego 2024 - wsiadamy w niego praktycznie pod domem, by po kilku godzinach smacznej kimki w uspokajająco bujającym autobusie wysiąść przy stacji elektriczki w Smokowcu.
Niespełna 150 metrów dalej znajoma Gaździna zostawia nam klucz na kwaterę w recepcji pobliskiego hotelu (bo o 1:00 w nocy prawilne Gaździny już śpią), dosypiamy więc tyle, ile przyzwoitość pozwala i chwilę przed 6:00 rano wyruszamy na szlak.
Przechodzimy obok stacji kolejki na Hrebienok, która o tej godzinie smacznie jeszcze śpi i wdrapujemy się dalej nieciekawym, niebieskim szlakiem. Po półtorej godzinie dochodzimy do Maksymilianki - punktu widokowego na wylot doliny Staroleśnej. Oficjalnie jeszcze przez dwa tygodnie można dojść tylko dotąd, postanawiamy się tym jednak nie przejmować, i zaczynamy piąć się wyżej. Pogoda jest wspaniała, i aż zastanawiamy się na co nam zimowy sprzęt w plecakach, skoro słońce grzeje jak w połowie lipca, chwilę później jednak dziękujemy opatrzności za to, że go ze sobą wzieliśmy.
Sławomir ma to do siebie, że nawet bez całkowicie zmyślonej historii o straceniu pięciuset metrów przez trzęsienie ziemi 400 lat temu psychiczny wysiłek, który musimy wykonać aby osiągnąć szczyt dorównuje tego fizycznemu. Każdy pagórek wieńczący grań wygląda jak szczyt, i okazuje się tylko kolejnym przedwierzchołkiem dopiero, gdy na nim staniemy. Dajemy się na to nabrać kilka początkowych razy, wychodząc w pewnym momencie z grani na chodnik po jej północnej stronie. Ogromny płat śniegu staje nam na drodze, co wraz z opadającym z niego stromym, oblodzonym żlebem wygląda dość złowieszczo. Po przekroczeniu 2200mH wchodzimy dodatkowo w chmurę, przez co wszystkie piękne widoki znikają. Szpeimy się i walczymy dalej.
Śnieg wyprowadza nas na dalszą część grani, chwilę ponad Królewskim Nosem. Stąd na szczyt jeszcze tylko niespełna pół godziny, jednak fałszywe wierzchołki znów oszukują nas raz czy dwa. Krzyż z pamiątkową tabliczką (2452m) osiągamy chwilę po 10:00.
Na wierzchołku spędzamy prawie godzinę, licząc na to, że się przejaśni. Gdy wiatr wyziębia nas całkiem poważnie, postanawiamy schodzić. Rozłożone po pólnocnej stronie grani pozostałości po zimie tym razem omijamy wchodząc na Królewski Nos (2273m), i scramblując z jego drugiej strony do szlaku.
Na kwaterę docieramy o 13:30. Szybki prysznic, picka, Birel Pomelo i przed 17:00 wsiadamy w Polskiego, wróć!, Flixbusa, i po 31 godzinach od wyjechania z domu meldujemy się na Zachodnim. To był szalony wypad w wersji kieszonkowej, taka książkowa mikroprzygoda.
Szorcik z wyprawy:
Komentarze