Wracając z południa Europy do kraju udało nam się wygospodarować jeden dzień na pobyt w Alpach. A ponieważ pętla wokół Tre Cime di Lavaredo od zawsze znajduje się na mojej liście szlaków do obowiązkowego przejścia, wybór padł na Dolomity.
Do Valle di Cadore dojeżdżamy po 22:00 w piątek. Zatrzymujemy się tu w odrestaurowanym domu z XV wieku, z widokiem na postrzępione szczyty okolicznych gór, cudownie oświetlone przez księżyc w pełni.
Niestety, kolejnego dnia prognoza pogody jest bardzo nieciekawa - już od południa ma lać deszcz, a chwilę po - zacząć się burza. Ponieważ dojazd do Rifugio Auronzo jest zamknięty jeszcze do połowy czerwca, nie zdążymy w tak krótkim czasie obejść Trzech Szczytów i wrócić - dojście wzdłuż zamkniętej drogi wydłuża pętlę o około 4 godziny. Decydujemy się więc na wariant awaryjny - przejdziemy krótki, ale bardzo urokliwy, szlak nad jeziorem Braies (po niemiecku zwanym Pragser Wildsee), na który postanawiamy zabrać także psa.
Po około godzinie dojeżdżamy na parking nad samym jeziorem (zapłacimy za niego później 10 euro). Znaki, które mijamy po drodze informują nas, że w szczycie sezonu (który na szczęście jeszcze nie nastał) droga ta jest zamknięta, i trzeba zaparkować samochód około 3km wcześniej. Przepakowujemy plecaki, przechodzimy obok hotelu (w którym w ostatnich dniach wojny w 1945 roku Wermacht trzymał 140 więźniów obozu w Dachau) i obok kaplicy i wychodzimy na szlak.
Droga początkowo prowadzi przez las, jest dobrze przygotowana i szeroka, pnie się bardzo delikatnie do góry. Po drugiej stronie jeziora wyraźnie widzimy schody, którymi będziemy wchodzić, a następnie schodzić, za około półtorej godziny. Co jakiś czas od głównej ścieżki odbijają mniejsze, schodzące bezpośrednio nad jezioro. Przy prawie każdym takim zejściu znajduje się piknikowy stół lub przynajmniej ławka - widać, że teren w sezonie musi być niezwykle popularny i zatłoczony. Dziś, mimo tego, że do letniego sezonu jeszcze daleko, temperatura wynosi raptem kilku stopni powyżej zera a znaczne zachmurzenie skutecznie przesłania słońce, turystów i tak jest dość sporo (nie tatry-w-majówkę sporo, ale dużo więcej, niż bym oczekiwał).
Po troszkę ponad półgodzinie dochodzimy do południowego krańca jeziora. Odchodzą stąd szlaki prowadzące zarówno głębiej w Dolomity jak i na pobliskie szczyty, w tym monumentalny Croda del Becco (2810m npm). Pozwalamy psu chwilkę popluskać się w wodzie na piaszczystej plaży i ruszamy dalej. Szlak prowadzi tutaj przyklejony do ogromnej skalnej ściany górującego nad jeziorem Gametzalpenkopfu (2595m npm). Po chwili zaczynają się schody, którymi pokonujemy około 100 metrów przewyższenia do znajdującej się tam w skalnej niecce ławki, w której robimy przystanek na napojenie (siebie i psa). Od razu za ławką schodzimy w dół wytracając zdobyte chwilę temu 100 metrów. W tym momencie dochodzi do nas zapowiedziana już rano burza.
W gęstym deszczu i przy akompaniamencie piorunów dochodzimy do miejsca, w którym jezioro przechodzi w delikatny strumyk, który trzeba przejść po kamieniach (lub używając mostku, do którego jednak nie chciało nam się w takich warunkach dochodzić). Kierując się znów w stronę hotelu mijamy chatkę, w której latem można wypożyczyć łódkę i skręcamy w stronę parkingu. Gdy dochodzimy do samochodu burza ustaje, zza chmur wychodzi słońce i z tak piękną pogodą opuszczamy dolinę
Komentarze