Etna to najstarszy stratowulkan na świecie, znany człowiekowi od początku istnienia Europejskiej cywilizacji. To tu miał swoją siedzibę Hephaistos, w Rzymie znany jako Vulcanus, od którego imienia nazwano wszystkie tego typu miejsca. To także od jej ognia pochodnię zapalała bogini Demeter, szukająca swojej córki Persefony. Dziś Etna jest symbolem wyspy, po której przez ostatnie pół miliona lat rozlała się na powierzchni ponad 1250km² - to niemal dwukrotnie więcej niż CAŁE TATRY. Dodając do tego ponad 200 kraterów okazuje się, że góra spokojnie zapewni nam rozrywkę na więcej niż jedno wyjście.
Po naszym ostatnim pobycie na Etnie z psem, oraz zeszłotygodniowej wyprawie na Pizzo Carbonara (z którego pięknie widać było ośnieżony, odległy o ponad 90km wulkan) postanowiliśmy, w ramach pożegnania z Sycylią, spróbować przebić barierę 3000 metrów. Krótkie studiowanie topo i webcamów utwierdziło nas w przekonaniu, że mimo, iż nie banalne, to będzie to wykonalne.
Zmiana czasu
Pierwszego figla w niedzielnym planie płata nam zmiana czasu - źle ustawiony alarm budzi nas godzinę za późno. Po około półtorej godziny jazdy, w okolicach 11:30 meldujemy się przy schronisku Rifugio Sapienza na wysokości 1900m npm. Śniegu jest zdecydowanie dużo mniej niż przed miesiącem - co jakiś czas widać plamę na wulkanicznym pyle, a wzdłuż drogi nadal ciągną się, pozostałe po jej odśnieżaniu, pagórki, ale aura jest zdecydowanie bardziej wiosenna. Tutaj parkujemy auto, zmieniamy buty i ruszamy do dolnej stacji kolejki.
Etna
Przejazd w dwie strony kosztuje 50 euro. Nie ma niestety możliwości kupienia samego wjazdu, więc mimo, że nie wrócimy przed zamknięciem kolejki o 15:30, kupujemy pełny bilet. Pani w kasie proponuje nam jeszcze za 25 euro przejazd autobusem (które bardziej przypominają księżycowe łaziki) z górnej stacji do końca drogi pod Wieżę Filozofa, i przejście z przewodnikiem nad Dolinę Bawoła, do wysokości 2700m. Mimo plakatów i tabliczek informujących o zakazie oddalania się od górnej stacji bez przewodnika (oraz całkowitym zakazie poruszania się powyżej 2750m npm) ładnie dziękujemy i opuszczamy barak udający kasę.
Dolna stacja kolejki sprawia wrażenie niedokończonej - pod ścianami walają się pudła i palety, z sufitu leci tynk, prowizoryczny chodnik z płyt ślizga się po gołym betonie. Mijając ostatni na naszej drodze znak kategorycznego zakazu wychodzenia wyżej niż 2750m wsiadamy do gondolki i po trochę ponad 20 minutach dojeżdżamy do 2500m.
Do tego momentu liczyliśmy się z tym, że prawdopodobnie zostaniemy zawróceni i nie uda nam się wyjść nawet ponad górną stację. Jednak po przybyciu na miejsce okazuje się, że znakomita większość osób rusza prosto pod górę szeroką drogą dla wspomnianych wcześniej księżycowych krążowników. Jako że w grupie zawsze raźniej i łatwiej jest ignorować zasady i konwenanse - ruszamy razem z tłumem.
Mijane z obydwu stron kratery sprawiają, że mamy wrażenie jakbyśmy poruszali się dnem stromej doliny. Na większości z nich widzimy w oddali wspinających się ludzi. Po prawej mijamy Montagnolę (2648 m) i Monte Josemaría Escrivá (2672 m), oraz nieco od nich niższy krater Cisternazza (2564 m), którego wschodnie zbocze opada do ogromnej kaldery zwanej Doliną Bawoła (Valle del Bove). Powstała ona w wyniku zapadnięcia się prehistorycznych wierzchołków Etny kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Następnie, prawie 6000 lat przed naszą erą trzęsienie ziemi oczyściło Dolinę osuwając 25 kilometrów sześciennych skał do Morza Jońskiego. Istnieje teoria wg której wywołane w ten sposób tsunami dało początek mitom o potopie.
Dochodząc do parkingu pod Wieżą Filozofa (Torre del Filozofo) widzimy ludzi wspinających się dość stromym szlakiem, pionowo do góry, na krater erupcji z 2003 roku wysoki na 2765m. Większość jednak kontynuuje podróż przez parking, a potem nagromadzony w lawowym korycie śnieg (wyglądający jak lodowiec). Śnieg jest bardzo zdradliwy, ponieważ często trzyma się już tylko na czubkach większych wulkanicznych skał i zapada się przy najdelikatniejszym dotyku niczym prawdziwe lodowcowe szczeliny (przekonam się o tym jeszcze kilkukrotnie w trakcie dzisiejszego wejścia, raz zapadając się w szczelinę tak głęboką, że nie dosięgnę nawet nogami gruntu wisząc tylko na kijkach trekkingowych opartych o pobliskie skały). W tym miejscu wolimy więc iść po kamieniach i żwirze (póki co!).
Za “lodowcem” reszta ludzi odbija w lewo, na górujący nad okolicą krater Barbagallo (2830m), który mimo swojego uroku (o którym przekonamy się zaglądając do niego z góry) nie jest dziś naszym celem. Ruszamy dalej przez pole usiane wulkanicznymi głazami.
Niedługo później odkrywamy, że przechodzenie przez pola wulkanicznej skały nie jest wcale takie bezpieczne. O ile w normalnych, granitowych górach, możemy raczej ufać ogromnym głazom, że zostaną na swoim miejscu gdy na nie staniemy, o tyle dużo lżejsze skały wulkaniczne, które prawdopodobnie leżą na swoim miejscu dopiero od ostatniej erupcji (a nie od milionów lat) są bardzo niestabilne. Kilkukrotnie udaje mi się przypadkowo przewrócić kilkumetrowe nawet głazy próbując się ich złapać. Mimo, że nie mam problemów z chodzeniem po sypkim terenie w Tatrach, to jednak doświadczenie z aktywnego wulkanu jest zgoła inne i bardzo męczące. Każdy krok musi być przemyślany, stabilność każdego kamienia sprawdzona wielokrotnie, stabilność każdego chwytu potwierdzona przez szarpanie skały, której chcemy sie złapać. Z drugiej strony, próbując omijać rzeki lawy polami śnieżnymi, musimy bardzo uważnie stawiać stopy, żeby nie zapaść się pod śnieg, lub nie złamać nogi na głazach ukrytych pod powierzchnią. Obydwa warianty są tak samo beznadziejne, dzielimy więc drogę mniej-więcej po połowie.
Po około godzinie takiej przeprawy dochodzimy do momentu, w którym wysokościomierz w zegarku pokazuje już 3000 metrów. Co chwilę sprawdzam jednak nasze położenie na mapie, wiem więc, że w rzeczywistości brakuje nam ich jeszcze około 30. Podchodzimy więc po bardzo męczącym polu ruchomych wulkanicznych skał na krawędź krateru z 1971 roku, o którym wiem, że sięga 3012m. Udało się!
Do szczytu brakuje nam w tym momencie około 350 metrów przewyższenia i 600 metrów szlaku. GPS pokazuje 45 minut, krawędź szczytowego krateru widzimy już dość wyraźnie (mimo to nie robi takiego wrażenia jak dwa południowo-wschodnie kratery wyrastające tuż obok nas na wysokość ponad 3290m), decydujemy się jednak wycofać, nie mając już siły pchać do przodu po latających kamieniach i połykających lodowych polach przy 30 stopniowym nachyleniu. To, że zapomnieliśmy o jedzeniu a od ostatniego posiłku mija już 7 godzina też nie było bez znaczenia. Zarządzamy odwrót.
Mapa pokazuje, że całkiem niedaleko powinna zacząć się ścieżka, którą obchodzi się krater od północy, skręcamy więc pionowo w dół w jej poszukiwaniu. Dochodzimy do rozległego lodowego pola, które jakiś czas temu ktoś przeciął na nartach. Przechodzimy je lekko i przyjemnie, nie trwa to jednak długo, bo zaraz za nim, po drugiej stronie dość stromego zejścia, znów zaczynają się kamienie. Po około 40 minutach marszu uświadamiamy sobie, że mijane wcześniej z lewej strony kratery (Barbagallo oraz ten od erupcji z 2003) nadal znajdują się z naszej lewej strony, niechcący obeszliśmy je więc dookoła. Mniej więcej na ich wysokości kończą się kamienie i zaczyna wulkaniczny pył - dużo przyjemniejszy w chodzeniu, będzie nam towarzyszyć naprzemiennie ze śniegiem już do samego dołu. A potem jeszcze długo zostanie w płucach. I na ubraniu. I buty już na zawsze zostaną buro-szare. Ale i tak lepsze to niż schodzenie po tańczących głazach.
Dochodząc po około półtorej godziny do stacji kolejki upewniamy się tylko, że ostatnia już odjechała. Z pobliskich kraterów nadal schodzą turyści, wszyscy jednak cisną od razu ścieżką w dół, do schroniska. Mapa pokazuje, że powinno nam to zająć około 1:45, postanawiamy jednak dać z siebie wszystko, żeby uciąć z tego czasu przynajmniej pół godziny. Praktycznie zbiegając w dół ścinamy każdy zakręt i zsuwamy się w wulkanicznym pyle i śniegu jak najszybciej. Na dole meldujemy się już po 45 minutach. Jemy okropną pizzę w schronisku, popijamy zimnym chinotto i ładujemy się do samochodu. Słońce już powoli zachodzi, a przed nami prawie półtorej godziny drogi do domu.
Komentarze
Maciek
wow, nice!
Published